Zachód USA, czyli podróż marzeń!

Na przełomie czerwca i lipca we trójkę wybraliśmy się w naszą pierwszą podróż na zachód Stanów Zjednoczonych. W 17 dni odwiedziliśmy 4 stany i przejechaliśmy 3000 mil. Jak to wyglądało?

Dzień 1

Naszą podróż rozpoczęliśmy w Berlinie, skąd dolecieliśmy do Londynu. Przez spóźnienie samolotu ledwo zdążyliśmy na lot do Los Angeles – wycieczka jeszcze dobrze się nie zaczęła, a już mogła się skończyć. To był najdłuższy dzień w naszym życiu – zaczął się pobudką o północy w nocy z piątku na sobotę, a zakończył (po zmianie czasu liczącej 9 godzin) około 23.00 w sobotę w Los Angeles.

Pierwsze chwile na amerykańskiej ziemi nie należały do najprzyjemniejszych – spędziliśmy godzinę w kolejce do funkcjonariuszy decydujących o tym, czy możemy wjechać na teren USA. Ostatecznie dotarliśmy do hotelu, a później bez problemów odebraliśmy zarezerwowane auto, którym pojechaliśmy w pierwszą podróż – na plażę Hermosa Beach, znaną m.in. ze scen w musicalu „La la land”. Absolutnie wykończeni wróciliśmy do hotelu i poszliśmy spać.

Dzień 2

Przez zmianę czasu, przez pierwsze dni, wstawaliśmy około 5.00 rano. Dzień zaczynaliśmy więc bardzo wcześnie. Po śniadaniu pojechaliśmy do Rancho Palos Verdes, gdzie oglądaliśmy latarnię morską i przeszkloną Wayfarer Chapel z przepięknymi widokami. Z Palos Verdes udaliśmy się do Beverly Hills, gdzie na ociekającej luksusem Rodeo Drive chcieliśmy zrobić zakupy, ale nic nie wpadło nam w oko ;). Stąd, przez Sunset Boulevard, ruszyliśmy w stronę Hollywood. Najpierw jednak zatrzymaliśmy w Mel’s Drive-In – typowo amerykańskiej knajpie, w której bardzo lubią bywać gwiazdy i gwiazdki z pierwszych stron gazet.  

Sama Hollywood Boulevard z Chinese Theatre to dla mnie niestety skrzyżowanie Mielna i Pobierowa w szczycie sezonu, tylko budynki jakby większe. Ocierający się o siebie ludzie i fatalne pamiątki za spore pieniądze. Oczywiście nie zabrakło gwiazd na Walk of Fame – znaleźliśmy m.in. Schwarzeneggera, Bruce’a Lee czy Michaela Jacksona. Nie zabrakło też napisu Hollywood na zboczu, choć wydawało mi się, że będzie większy. 

Po krótkim odpoczynku pojechaliśmy zobaczyć Los Angeles z góry. Punkt widokowy w rejonie Hollywood Bowl podbił moje serce. Jeden z najlepszych widoków w moim życiu.

Dzień 3

Dzień trzeci upłynął przede wszystkim pod znakiem Universal Studios Hollywood – filmowego miasteczka z atrakcjami. Za 119 dolarów za osobę można tu szaleć do woli przez cały dzień na rollercoasterach i kolejkach związanych z różnymi filmowymi hitami. Zdjęcia zaczęliśmy robić już przy słynnej fontannie z globusem i napisem Universal Studios. To jeszcze przed wejściem na teren parku. Do wejścia idzie się po czerwonym dywanie między palmami.

Pobyt zaczęliśmy od udziału w Studio Tour – wsiada się do wagoników na kółkach z przewodnikiem i jedzie się przez całe studio zwiedzając najciekawsze miejsca. Było ich tyle, że trudno je wszystkie wymienić. Zaczyna się od przypomnienia najważniejszych filmów z poszczególnych lat działania Universal Studios. Pierwszą atrakcją w w 4D był King Kong walczący z dinozaurem (chyba T-Rexem). Niezapomniane wrażenie, a dinozaur nawet mnie oślinił! Później były auta ze znanych filmów – Powrotu do Przyszłości, Szybkich i Wściekłych czy Flinstonów 😀 Później był fragment z Jurrasic Park i dinozaury plujące na nas. Widzieliśmy też jak wyglądają efekty specjalne w filmach – wjechaliśmy do studia przekształconego w stację metra, na której doszło do zalania i pożaru. Z każdej strony buchał ogień, lała się woda, a na koniec prawie uderzył w nas ”zniszczony” wagonik kolejki. Świetny był też przejazd przez Amity Island ze Szczęk. Najpierw rekin zjadł „nurka”, a później zaatakował nasz wagonik. Były też domki z różnych seriali –m.in. Gotowych na wszystko. A to wciąż mało. Widzieliśmy Bates Motel z Psychozy i samolot, który spadł na domy w Wojnie światów. Po prostu WOW. Nie zabrakło też pokazu 4D z Szybkich i wściekłych. 

Po Studio Tour, która trwała około 50 minut, wybraliśmy się do świata Harrego Pottera. Odtworzono Hogsmeade – wioskę, mieszczącą się w pobliżu Hogwartu. Te małe domki pokryte śniegiem, sklepiki ze słodyczami (były tu nie tylko fasolki wszystkich smaków, ale też czekoladowe żaby) i sklepy z wyposażeniem dla prawdziwego fana tej serii książek. Można tu było kupić wszystko – od skarpetek i majtek po szaliki, czapki i peleryny ze swojego ulubionego domu z Hogwartu. Jest tam też oczywiście sam Hogwart, który robi ogromne wrażenie. 

Kolejną atrakcją był świat Jurassic Park, jednego z moich ulubionych filmów. Wszędzie palmy i egzotyczne rośliny, krystalicznie czysta woda i… 35 minut oczekiwania na 7-minutową „przejażdżkę” pontonem. Ale było warto! I to jak!!! Po drodze obserwuje się „prawdziwe” dinozaury, które na ciebie plują lub po prostu cię atakują, a na koniec jest wielki zjazd do wody, który kończy się tak, że jesteś przemoczony do ostatniej niteczki. Rewelacja!

W Universal Studios spędziliśmy 6 godzin. Później ruszyliśmy w drogę do Barstow – wyjechaliśmy poza Los Angeles po drodze zahaczając o farmę z butelkowymi choinkami, których dźwięk zapamiętam na długo. Pierwszy raz tankowaliśmy też nasze auto – tu najpierw płacisz, później tankujesz.

Dzień 4

Po Los Angeles przyszedł czas na nieco inne atrakcje – dzień zaczęliśmy od podróży do miasteczka z Dzikiego Zachodu – Calico Ghost Town. Miasteczko jest bardzo fajnie zorganizowane – są tu małe sklepiki z pamiątkami stylizowane na te z XIX wieku, są atrakcje typu przejażdżka pociągiem po kopalni srebra. 

Dalej jechaliśmy w stronę Wielkiego Kanionu. Po drodze zahaczyliśmy kilka razy o historyczną Route 66 – najbardziej znaną amerykańską drogę łączącą Los Angeles z Chicago. Zatrzymaliśmy się m.in. w Amboy, by zrobić zdjęcia znaków Route 66 i Roy’s Motel (dziś opuszczony, kiedyś bardzo znany). Sama Route 66 jest dosyć monotonna. Jedzie się w dużej mierze prostą drogą ciągnącą się milami, a po bokach ogląda się… gigantyczną przestrzeń. Wszędzie suche krzaki.

Po ponad 7 godzinach podróży (z drobnymi przerwami) Iwona odwiedziliśmy market Walmart (są chyba wszędzie!). Nie ukrywam, że każda wizyta to dla mnie kolejne zaskoczenie. Chrupki do mleka w Polsce to żart. Tu jest ich miliard. Piwa nie kupuje się tu na sztuki (no chyba, że wielkie butle) tylko w kartonach po minimum 6 sztuk, a maksimum nawet 32 sztuki. Co więcej, Amerykanie mogą sobie kupić… jajka ugotowane na twardo i obrane ze skorupek („gotowe do wkrojenia do sałatki”).

Dzień 5

Wielki Kanion. Żeby go zobaczyć trzeba wjechać na teren parku narodowego (za co się płaci). Po wjechaniu na teren parku u mnie emocje sięgały zenitu. Z parkingu doszliśmy do całej turystycznej wioski – toalety (swoją drogą przeokropne), centrum dla turystów z informacją, mapami i historią Kanionu, całe centrum przesiadkowe dla osób, które chcą jechać na punkty widokowe autobusami oraz to, co najważniejsze. Nasz pierwszy punkt widokowy – Mather Point. I… wielkie WOW.

W sumie nie wiem co mam napisać. Spodziewałam się, że Wielki Kanion jest wielki. Ale na pewno nie spodziewałam się, że jest tak wielki. Po prostu gigantyczny. Dopiero stojąc nad nim dochodzi do nas jak ba rdzo mali jesteśmy. Sam Kanion ma około 460 kilometrów długości, około mili głębokości (jakieś 1,7 km) i około 10 mil szerokości (jakieś 17 kilometrów). To jest nie do opisania i nawet nie podejmę się tego, by to wyrazić. To po prostu trzeba zobaczyć. 

Wszystkie punkty widokowe, które odwiedzaliśmy utwierdzały nas w przekonaniu, że to chyba najpiękniejsze miejsce, jakie dotąd widzieliśmy. Niezwykłe, ogromne i gorące. Nasze serca podbił też Horseshoe bend – słynna podkowa uważana za jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie.

Dzień 6

Kanion Antylopy. Kanion zwiedzać można tylko w ramach zorganizowanej wycieczki, na którą bilety zamówiłam 6 miesięcy przed naszym przyjazdem. Sam Kanion Antylopy robi ogromne wrażenie. Mieliśmy świetną przewodniczkę, Rosie – rdzenną Amerykankę. Kobieta nie tylko opowiedziała nam historię kanionu, ale też była absolutną masterką robienia zdjęć iPhonem. Każdemu z osobna radziła gdzie najlepiej stanąć, jak ustawić aparat w telefonie itp. Byliśmy w Upper Antelope Canyon (jest jeszcze Lower), ale ze względu na światło polecano nam właśnie ten „wyższy”. I choć mówią, że najlepsze światło jest od 11.30 (my byliśmy o 9.30), absolutnie nie żałujemy. W Kanionie byliśmy praktycznie sami, a gdy wracaliśmy (ma 1/4 mili długości i wraca się tą samą trasą) były tam już tłumy i trudno byłoby nam zrobić jakiekolwiek zdjęcia.

Około 11.00 byliśmy już po wizycie w Antelope Canyon i mieliśmy cały dzień przed sobą. Uznaliśmy więc, że czas najwyższy się wykąpać. A ponieważ byliśmy nad Lake Powell, wystarczyło tylko znaleźć plażę.

Tego dnia wjechaliśmy do Utah, gdzie odwiedziliśmy też Zion National Park – kolejny park narodowy na naszej liście. Niezwykłe widoki – piękne, czerwone góry, tunel na ponad milę, upał, że ho ho i drogi z tak ogromnymi serpentynami, że w pewnym momencie zrobiło mi się niedobrze.  

Dzień 7

Z Utah, przez Arizonę, dojechaliśmy do Nevady, a konkretniej do Las Vegas. Termometr w aucie pokazywał dobre ponad 40 stopni Celsjusza na zewnątrz, ale zbliżając się do Vegas z każdą chwilą robiło się cieplej. W samym Las Vegas utknęliśmy w 20-minutowym korku, po którym podjechaliśmy pod najsłynniejszy znak – Welcome to fabulous Las Vegas. Ponad 40 stopni, zero wiatru, słoneczna patelnia, a przed nami kolejka do zrobienia zdjęć na jakieś 30 minut. Daliśmy radę, było warto!  

Po fotkach przy znaku, Las Vegas Strip pojechaliśmy do naszego hotelu – Paris Las Vegas. Dostaliśmy pokój na 14. piętrze z widokiem na wieżę Eiffla i basen, który znajduje się pod nią. Tuż za wieżą widać hotel Bellagio z fontanną.

Kasyna są gigantyczne, kolorowe, kiczowate, ale przyznam szczerze, że spodziewałam się czegoś gorszego. Są tu kasyna typu New York New York ze Statuą Wolności, jest MGM ze złotym lwem, jest złota Trump Tower i oczywiście Bellagio ze świetną fontanną, której dysze ruszają się w rytm piosenki Uptown Funk Bruno Marsa.

Po 20.00 ruszyliśmy na najważniejszy punkt naszego pobytu w Vegas – koncert Backstreet Boys. Staliśmy od początku do końca, jak cała sala. Wszyscy bawili się świetnie i śpiewali całe piosenki. Show przygotowane mega profesjonalnie – z super oświetleniem, fajerwerkami, serpentynami itp.

Po koncercie wróciliśmy do naszego hotelu, gdzie zjedliśmy kolację i ruszyliśmy do kasyna. Ostatecznie zainwestowałam 20 dolarów. Najpierw wygrałam 38, a później 64. Emocje świetne, ostatecznie byłam bogatsza o 40 dolców. 

Dzień 8

Po 12.00 wyjechaliśmy z Paris Las Vegas kierując się w stronę Doliny Śmierci. W ostatnich dniach panowała jedna zasada – dzień bez czterdziestki, dzień stracony (chodzi o stopnie Celsjusza), ale tym razem było ZNACZNIE cieplej. Termometr pokazał nam 130 stopni Fahrenheita, czyli jakieś 54,5 Celsjusza.

Pierwszym punktem na terenie Doliny Śmierci było Zabriskie Point. Miejsce, w którym można podziwiać przeróżne formacje skalne, oczywiście upał dostaje się gratis. Spotkaliśmy tu nawet Polaków. Drugim i ostatnim punktem na trasie (miał być jeszcze jeden, ale temperatura zrobiła swoje), były Mesquite Flat Sand Dunes – piaszczyste wydmy rodem z Sahary na środku amerykańskiej pustyni jednak kamienistej i porośniętej krzakami. Niezwykły widok.

Stąd ruszyliśmy do naszego hotelu w Kernville. Po Dolinie Śmierci każdy widok jest piękny, a tego dnia widzieliśmy wiele – do pustynnych gór, samej pustyni, przez porośnięte góry, rzekę i jezioro. To jezioro okazało się przepiękne. Ma 4500 hektarów i z góry, a z takiej perspektywy je oglądaliśmy, prezentuje się przepięknie w towarzystwie otaczających gór. Na tym jednak się nie skończyło. Po dojechaniu do hotelu zapytaliśmy, gdzie warto tu coś zjeść. Skierowano nas do Ewings – lokalnej restauracji. Nie spodziewaliśmy się czegoś super, ale szczęki nam opadły do ziemi. Restauracja w styl u myśliwskim, cała w drewnie, z przeszkloną ścianą z widokiem na rwącą rzekę, po której co kilka minut płynęły pontony albo kajakarze. W tle zachodzące słońce nad górami.

Dzień 9

Tego dnia pokonaliśmy 250 mil przez górskie drogi (2000 m nad poziomem morza) i prawdziwe serpentyny. Przejechaliśmy przez Sequoia National Park, by zobaczyć gigantyczne sekwoje. Trzeba było uważać nie tylko na zakręty, ale też na chodzące po drodze krowy i… nisko latające wiewiórki, które przebiegały tuż przed autem. Było ich mnóstwo!

Widoki w samym parku piękne, ale tłumy i auta nie uprzyjemniają podziwiania. Zatrzymaliśmy się w kilku miejscach, ale niestety nie udało nam się zobaczyć ani największej sekwoi ani słynnego tunelu w drzewie. Droga do tunelu była zamknięta, a bus, który do niego jechał odjeżdżał z parkingu, na który nas nie wpuszczono – bo oczywiście był pełny. Na szczęście udało nam się zrobić zdjęcia przy wielkich sekwojach, zupełnym fartem. Drzewa są gigantyczne, robią ogromne wrażenie! 

Dzień 10

O 7.00 wyruszyliśmy w drogę do Yosemite National Park. Bez problemów zatrzymaliśmy się na pierwszym punkcie widokowym – Bridalveil Fall. Po wyjściu z auta pierwszy raz w trakcie pobytu w Stanach było nam chłodno. W dolinie pomiędzy górami nie było jeszcze słońca. A do tego woda z wodospadu pryskała na nas orzeźwiająco. Wodospad piękny. W planie miałam zatrzymanie się jeszcze w kilku punktach, ale w części z nich nie udało nam się znaleźć miejsca parkingowego (podobno w sezonie Yosemite odwiedza 5 milionów turystów). Ale i tak udało nam się napatrzeć na absolutnie piękne wodospady – mniejsze i większe. Wrażenia niesamowite. I ta rzeka płynąca przy drodze, przy której po prostu można się zatrzymać. Cudo. To drugie, po Wielkim Kanionie, miejsce pod względem pięknych widoków, które widzieliśmy.

Z Yosemite ruszyliśmy w stronę Lake Tahoe. Jechaliśmy około pięciu godzin, przez przepiękne góry z ośnieżonymi szczytami. Nie zdawałam sobie sprawy, że śnieg będzie tu na wyciągnięcie ręki, tym bardziej, że wcale nie było zimno. Przejeżdżaliśmy m.in. przez lasy El Dorado, zatrzymaliśmy się też na kilku punktach widokowych. Osiągnęliśmy wysokość około 9000 stóp! To ponad 2700 metrów – samochodem.

Nad jeziorem zatrzy maliśmy się w Hard Rock Hotel w Stateline, Nevada. Oczywiście było tu kasyno, do którego zajrzeliśmy – bez sukcesów.

Dzień 11

Po śniadaniu przeszliśmy się do Heavenly Resort – z ulicy, przy której mieścił się nasz hotel, można wjechać gondolą na wysokość prawie 3000 metrów nad poziomem morza. Widok na jezioro i otaczające góry nieziemski. Gondola zatrzymuje się na specjalnie zbudowanym tarasie widokowym, a następnie jedzie się jeszcze wyżej do całej górskiej wioski z różnymi atrakcjami dla dzieci i dorosłych – są tu park linowy, tyrolka itp. I jest też… leżący tu śnieg, który przy moich japonkach na nogach wygląda dosyć komicznie.

Po powrocie gondolą na dół ruszyliśmy w stronę Sacramento. Samo Sacramento nieco nas… zaskoczyło. Przez Dzień Niepodległości (byliśmy tam 4 lipca) okolica hotelu była wymarła. Poszliśmy na spacer do Old Sacramento – najstarszy fragment tego jakże „starego” miasta (założonego w 1848 roku). Po drodze spotkaliśmy kilka osób – bezdomnych, pijanych, brudnych, żebrzących Amerykanów. DRAMAT.

Przeszliśmy się nad rzeką Sacramento, przy której stały zacumowane motorówki. O 21.30 odbył się pokaz fajerwerków, na który zjechało chyba całe miasto, ale na mnie wielkiego wrażenia nie zrobił. No może końcówka była efektowna.

Dzień 12

Wyjechaliśmy z Sacramento w kierunku Napa Valley – kalifornijskich winnic. Zatrzymaliśmy się w winnicy Domaine Carneros. Spróbowaliśmy wina musującego i kupiliśmy butelkę, by zabrać do Polski. Świetnie przygotowana „atrakcja” – turyści przyjeżdżają tu na wycieczki, by próbować różnych rodzajów wina. Piękna okolica.  

Z Napa pojechaliśmy do Point Reyes National Seashore. Po gorącym Sacramento i ciepłej Napa Valley temperatura zaczęła spadać, zaczęło też konkretnie wiać. Pierwszy raz wyciągnęliśmy bluzy. Krajobraz prawdziwie szkocki – mokradła, bagna, klify nad oceanem, a do tego krowy, jeziora i pagórki. Najpierw zatrzymaliśmy się przy niewielkim wraku statku, później pojechaliśmy na plażę Heart’s Desire, a następnie zatrzymaliśmy się przy cyprysowym tunelu, który jest absolutnie przepiękny. Następna była latarnia morska, przy której konkretnie nas wywiało. Niestety schody, które do niej prowadzą, są zamknięte. Ale można zrobić zdjęcie z góry.

Do San Francisco wjechaliś my przez b, który najpierw oczywiście dokładnie sfotografowaliśmy. Tego dnia widzieliśmy jeszcze m.in. Painted Ladies – kamienice znane m.in. z „Pełnej chaty”. Ale nie tylko one są piękne, w okolicy takich ładnych budynków jest mnóstwo. Niestety mnóstwo tu również bezdomnych, którzy mieszkają na chodnikach w namiotach…

Dzień 13

Ten dzień spędziliśmy na zwiedzaniu San Francisco. Blisko 2 godziny staliśmy w kolejce do słynnego elektrycznego tramwaju. Sama przejażdżka trwała 10 minut, ale wrażenia niesamowite. Staliśmy na brzegu wagonika, trzymając się za barierki – super sprawa!

Wagonikiem dojechaliśmy w rejon Pier 39 – zatoki, przy której znajduje się mnóstwo sklepów i restauracji. Najpierw poszliśmy zobaczyć Lombard Street – najbardziej krętą uliczkę w mieście, a później pozwiedzaliśmy okolicę – ulice są mega strome, wszędzie wchodzi się ciężko, ale warto dla widoków. Doskonale widać stąd m.in. wyspę z więzieniem Alcatraz i Coit Tower – jeden z symboli SF.

Dzień 14

Nasz dzień zaczęliśmy od opuszczenia San Francisco. Wyruszyliśmy w kierunku Doliny Krzemowej. Byliśmy m.in. przed siedzibą Apple i Facebook’a. Z Doliny Krzemowej, w której czuć zapach intensywnie pracującego mózgu, ruszyliśmy w stronę Monterey i oceanu. W Monterey zjedliśmy obiad w Bubba Gump Shrimp Co – restauracji inspirowanej filmem o Foreście Gumpie. Amerykańska sieciówka specjalizująca się w krewetkach – tak dobrych krewetek grillowanych z masłem w życiu nie jadłam!

Następnie, Pacific Highway, dojechaliśmy m.in. do dwóch mostów – Rocky Creek Bridge i Bixby Creek Bridge – znanych m.in. z serialu „Big Little Lies”. Absolutnie przepiękne widoki – klify nad oceanem, tylko nieco wietrznie. Przez zamkniętą Pacific Highway musieliśmy cofnąć się do Monterey i stąd, już w głębi lądu, jechać w kierunku Morro Bay – miasteczku, w którym mieliśmy nocleg. Samo Morro Bay to niewielka nadmorska miejscowość z piękną mariną i wydrami morskimi. Widzieliśmy nawet jedną i.. słyszeliśmy. Jest tu piękna skała, która podobno ileś tysięcy lat temu była daleko w głębi lądu, a dziś jest otoczona przez ocean.

Dzień 15

Pacific Highway jechaliśmy w stronę kolejnego hotelu. Przepiękna droga i przepiękne plaże. Przed hotelem zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym Arroyo Hondo Vista Point – dwa mosty, jeden kolejowy, drugi „zwykły”, a w dole ocean i klify. Cudo! Następnym przystankiem było molo Stearns Wharf w Santa Barbara. Piękna, nadmorska miejscowość. Ale bardzo turystyczna. Co ciekawe, na molo można tu wjechać samochodem.

Hotel mieliśmy w Port Hueneme, jakieś 7 minut pieszo od wielkiej i piaszczystej plaży z palmami. Na plaży mnóstwo osób robiło sobie grilla, siedziały tu całe rodziny.

Dzień 16

W drodze do Los Angeles zatrzymaliśmy się na plaży Zuma Beach. Poleżeliśmy na plaży i nawet spróbowaliśmy się wykąpać, ale skończyło się na moczeniu nóg. Kolejnym przystankiem była Santa Monica, gdzie znajduje się podobno najfajniejsze molo w okolicy – z wesołym miasteczkiem. Tutaj jest też znak kończący Route 66! Przeszliśmy się po molo, zrobiliśmy pamiątkowe zakupy i ruszyliśmy dale j w kierunku hotelu.

Nocleg mieliśmy przy Venice Beach – kultowej plaży Los Angeles. Po zameldowaniu się, poszliśmy na plażę. Woda fenomenalna! Po wodnych szaleństwach i opalaniach, ogarnęliśmy się w hotelu i ruszyliśmy na promenadę, która idzie pod naszym hotelem. Doszliśmy do najsłynniejszego skate parku w Los Angeles – właśnie na Venice Beach.

Dzień 17

Ostatni dzień w USA upłynął na zwiedzaniu Downtown – centrum biznesowego z wieżowcami. Przejechaliśmy obok Staples Center – hali widowiskowej, w której grają m.in. Los Angeles Lakers. Podziwialiśmy budynek Walt Disney Concert Hall, siedzibę orkiestry Los Angeles Philharmonic, który słynie ze swojej metalurgicznej elewacji. W pełnym słońcu robi duże wrażenie.  

Z Downtown ruszyliśmy do wypożyczalni samochodów, oddać auto, a stąd bus zawiózł nas na lotnisko LAX. Bez problemów przeszliśmy przez odprawę i kontrolę, a później opóźnionym lotem dolecieliśmy do Londynu, a następnie do Berlina. I tak zakończyła się nasza amerykańska przygoda.