W stronę niezachodzącego słońca

Z czym kojarzy Wam się północ? Wiem! Z zimnem, kryminałami, Świętym Mikołajem, a ostatnio jeszcze hygge i lagom. Trafiłam? W takim razie pozwólcie, że przedstawię Wam inną, moją Północ – barwną krainę wiecznego słońca, kracatych owiec i zaufania. Krainę dziwnych smaków, słabego piwa i wszechobecnych automatów do gier. Krainę, w której obowiązuje prawo człowieka do kontaktu z naturą. I wreszcie, krainę stanowiącą według mnie pełną definicję
wszystkich rodzajów piękna.

 

Kiedy lata marzeń, setki godzin spacerów kursorem po Google Street, sny o reniferach i lapońskich bezdrożach są bardzo odżywczą karmą dla najwymyślniejszych wymówek „dlaczego teraz tego nie robić” i „dlaczego na pewno taka wyprawa się nie uda”, potrzeba jednego popołudnia, kiedy to coś się w głowie poprzestawia. Takiego wieczoru, kiedy zamiast „nie, bo…” stwierdzisz „zrobimy to!”.

 

Odrzucając więc wszystkie przeciw – za słaby samochód, za mało pieniędzy, brak ekwipunku, lęk przed nocowaniem pod namiotem, barierę językową i to, że jesteśmy za grubi i będziemy zasłaniać ładne widoki na zdjęciach – zupełnie spontanicznie stwierdziliśmy, że za 3 miesiące jedziemy na północ. W tym czasie planowana trasa ewoluowała, zmieniała kształt, rozrastała się i nieustannie ekscytowała.

 

Ostatecznie, zaopatrzeni w namiot, śpiwory, lodówkę samochodową, zapas słoików, palnik gazowy, garnki i mnóstwo innych gratów (które nie mam pojęcia jak się zmieściły do naszego Kaszlaka) w ciągu 23 dni przejechaliśmy 7 tysięcy kilometrów.

etap I: Warszawa – Tallinn (1000 km)

W piątek zwolniłam się wcześniej z pracy, wsiedliśmy do wypakowanego do granic możliwości kilkunastoletniego Yarisa i ruszyliśmy żartując „jeszcze tylko korek w Zielonce i będzie Nordkapp”. Cóż, pomyliliśmy się tylko trochę – remonty dróg załatwiły nam korki aż do Ostrowii Mazowieckiej. Dalej była już tylko piękna pogoda, prosta droga i motyle w brzuchu. Jechaliśmy na północny wschód do granicy z Litwą goniąc słońce, bo im dalej na północ, tym dzień trwał dłużej.

Kraje Bałtyckie nie były naszym celem, a jedynie środkiem do jego osiągnięcia. Na kolejne razy zostawiliśmy więc wypróbowanie hot doga za „1 euras” i odwiedzenie Truskavy. Nie mogliśmy sobie jednak odmówić szybkiej przejażdżki po jednej z mniejszych wiosek i wizycie w tamtejszym sklepie. W międzyczasie szukaliśmy noclegu. Najpierw w Kownie, później w Poniewieżu. Tak szukaliśmy, że w końcu późnym wieczorem przekroczyliśmy granicę z Łotwą. W kilku miejscach pytaliśmy o pokój, ale w obawie, że nasze portfele są zbyt szczuplutkie, żeby pozwalać sobie na pańskie spanie w łóżkach już na początku wjazdu, szukaliśmy pola namiotowego. Nie znalazłszy żadnego, przenocowaliśmy w samochodzie pod stacją benzynową kilka kilometrów za Rygą. Określenie przenocowaliśmy jest oczywiście odrobinę na wyrost – lepiej powiedzieć: jakoś przeżyliśmy 4 godziny z podkurczonymi nogami budząc się nawzajem co kilkanaście minut, bo przy każdym, nawet najmniejszym ruchu, samochód bujał się jak kajak Doby podczas sztormu. W obawie o nasze zdrowie psychiczne, ruszyliśmy dalej odkrywając po drodze, że kilka pól namiotowych było tuż obok. Ku pokrzepieniu serc i zbolałych kolan, wmówiliśmy sobie, że na pewno o północy i tak nikt by nas na nie nie wpuścił. Tym bardziej kusząca wydała nam się jedna z łotewskich plaż, na której zregenerowaliśmy się drzemiąc godzinkę. Swoją drogą, jestem niemal pewna, że będę krócej żyła przez stres, który zafundowali mi łotewscy kierowcy i ich nad wyraz nonszalanckie podejście do zakazu wyprzedzania na trzeciego. Czwartego. Pod górę. I na zakręcie. A najlepiej w jakichś porażających kombinacjach z wyżej wymienionych propozycji. Ale później, już w Estonii, natchnieni kolejnym z rzędu podobnym poleceniem Krzysztofa Hołowczyca „211 kilometrów prosto” wymyśliliśmy powiedzenie „proste jak droga z Parnu do Tallinna”. Jeszcze kilka takich wycieczek i pewnie wydamy tomik z równie błyskotliwymi aforyzmami, a co!

Bilet na Prom Tallinn-Helsinki, kupiliśmy sporo wcześniej, więc sobotnim priorytetem było dotarcie do portu na czas. Ostatecznie mieliśmy kilka godzin wolnego w stolicy Estonii, ale sił starczyło jedynie na spacery wokół portu. O 18:45 na pokładzie promu M/s Finlandia wypłynęliśmy do Helsinek. A na promie… mnóstwo wesołych Finów wracających z Tallinna z zapasami taniego alkoholu, który nie skończy im się przez wiele miesięcy. Bez obaw – na statku jest bezpiecznie i wesoło, lekko podchmieleni Finowie nie są groźni. Tym bardziej zyskali miejsce w naszych sercach, że cieszyli się z polskiego gola strzelonego w meczu przeciw Szwajcarii na meczu w 1/8 finału Euro 2016.

Trochę lukrecji, czyli etap I w faktach:

– najtańsze paliwo jest w Polsce i drożeje wraz z przesuwaniem się bardziej na północ, choć różnice nie są ogromne. W tym momencie na Litwie można kupić litr benzyny 95 za około 4,70 zł, a w Estonii nieco ponad 5 zł. Dobrze więc dbać o dotankowywanie samochodu przed granicami.

– noclegi w Krajach Bałtyckich to wydatek przynajmniej 150 zł. Można też nocować na polu namiotowym za około 15 euro. Warto jednak wcześniej „zabrać się” za szukanie pola, albo sprawdzić wcześniej, jeszcze w domu, gdzie można się ich spodziewać.

– Litwa, Łotwa i Estonia są w strefie euro, więc produkty w sklepach są nieco droższe niż u nas. Dalej na północ będzie tylko drożej, więc co się da, lepiej zabrać z domu, albo kupić jeszcze przed przepłynięciem Bałtyku.

– najtańsze promy na trasie Tallinn-Helsinki oferuje linia Eckerö Line, rok temu za dwóch dorosłych i samochód osobowy w dwie strony zapłaciliśmy 154 euro. Tradycyjnie – im wcześniej się kupi, tym większa szansa na niższą cenę

etap II: Helsinki – Oulu (600 km)

Koniec czerwca i początek lipca, obok miesięcy zimowych, to jeden z ciekawszych momentów na zwiedzanie północy. To wtedy za kołem podbiegunowym trwa dzień… przez około miesiąc. Mieszkańcy krajów nordyckich wyjątkowo celebrują ten czas. Sankthans w Danii, Jonsok czy Sankthansaften w Norwegii, Midsommarstång w Szwecji to odpowiedniki naszej Nocy Świętojańskiej. W Finlandii nazywamy tą noc Juhannus. Juhannus przypadający na sobotę między 20, a 26 czerwca to radosne święto przesilenia letniego, światła i natury. Tego dnia Finowie uciekają z miast na łono natury, by w towarzystwie tysięcy jezior i milionów komarów palić ogniska „juhannus kokko” i cieszyć się niekończącym dniem, nim nastąpi kilkumiesięczna noc. To właśnie w Juhannus o 21:15 zsiedliśmy z promu M/s Finlandia, pozdrowiliśmy Helsinki i pojechaliśmy dalej szukać miejsca na nocleg. Południe Finlandii nie jest skąpane w słońcu przez 24 godziny na dobę, ale jednak różnica w długości trwania dnia jest zauważalna. Na camping w Lahti trafiliśmy około północy, co uświadomił nam dopiero zegarek. Na dworze była szarówka, jak u nas w lipcu przed godziną 22. Szczęśliwie spotkaliśmy jeszcze wiele nieśpiących osób i udało nam się wykupić miejsce. Ciesząc się, że tą noc spędzimy wyprostowani, zaczęliśmy pierwsze w życiu (nie licząc tego jednego razu w dużym pokoju w mieszkaniu na warszawskim Wawrze) rozkładanie namiotu. Kupny sos spaghetti na kolację smakował nieprzyzwoicie dobrze. A następne co pamiętam, to słońce i za wysoka temperatura panująca w namiocie.

Minęły trzy dni i prawie 1200 km od ostatniej kąpieli. Uświadomiwszy sobie to, przypomnieliśmy sobie również słowa właściciela campigu, że kąpiel tylko do godziny 10. A nam się ta dobrze spało… Czyli co? Już po ptakach?! Spragnieni jednak czystej wody i szamponu spróbowaliśmy dostać się do prysznica. „Missä on suihku? Gdzie jest prysznic?” pytałam napotkanych ludzi. Aż w końcu się udało. I ani komary, ani to, że prysznic jest właściwie w saunie, nie ma zamka w drzwiach, o podziale na płcie nie wspominając, a pomieszczenie ma wiele dużych okien, nie było w stanie mnie zniechęcić do skorzystania z tego boskiego przybytku. Jak nowo narodzona wracałam przez cały camping do namiotu. Wtedy dopiero rozejrzałam się po okolicy. Finowie urlopują przeważnie w lipcu, a ich ulubionym środkiem transportu są campery lub przyczepy campingowe. Często wybierają miejsca, takie jak to pole campingowe w Lahti, rozkładają markizy nad wejściem do swoich jeżdżących apartamentów, wystawiają drewniane podesty i krasnale ogrodowe, organizują ogródki ze świeżymi ziołami i w takim sielskim otoczeniu spędzają wolny czas. B. natomiast, po ożywczej kąpieli przygotował nam wykwintne śniadanie – stara, polska buła z konserwą turystyczną i powiedział „Miluszka, chodż! Mam pomysł, gdzie to zjemy!”. Gdzie? Na pomoście nad jeziorem. Kurczę! Żadne wykwintne restauracje nie są w stanie wygrać z dupnięciem na środku drewnianej kładki i z kanapkami z konserwą wyłożonymi na jednorazowym talerzyku, popijanymi resztką jabłkowo-miętowego soku. Ale koniec już tych przyjemności! Trzeba się spakować i jechać dalej! Cel? Oulu. Ale po drodze musieliśmy wstąpić do marketu. Bo… wiecie za co między innymi kocham Finlandię? Za dostęp do świeżych strączków zielonego groszku! Nie wiedzieć czemu, jest wyjątkowo popularny w tych stronach. Często można spotkać Finów siedzących na miejskich ławkach i przygryzających, w trakcie towarzyskich rozmów, zielony groszek! Z innych codziennomarketowych osobliwości warto wymienić całe działy z odżywkami kulturystycznymi i punkty oddawania opakowań – puszek, butelek plastikowych i szklanych. Kaucja na każdy rodzaj opakowań napojów stanowi duży procent ceny napoju, dlatego praktycznie wszyscy oddają butelki i puszki do specjalnych automatów znajdujących się przy, dosłownie, każdym sklepie. Automat drukuje paragon, a kasjerzy bez problemu wydają pieniądze po jego okazaniu. Jest to na tyle „opłacalny” biznes, że nawet jeśli wypatrzy się samotną, smutną puszkę rzuconą gdzieś na trawniku, zaraz jest przez kogoś zbierana i oddawana. Inną marketową osobliwością są automaty do gier. W Polsce kojarzone z patologią, papierosowym dymem, oparami wczoraj nadużytej Parkowej i przegrywaniem całej, i tak nie za wysokiej, pensji, w Finlandii są zupełnie inaczej odbierane. Dochód z automatów do gier przeznaczany jest na cele charytatywne, a sama gra cieszy się popularnością wśród emerytów. Co ciekawe, mimo, ze można doładowywać konto w grze za pomocą karty bankomatowej, i tak w większości ludzie grają małymi stawkami. Ale! Mieliśmy jechać do Oulu!

Jeszcze trochę lukrecji, czyli etap II w faktach

– wynajęcie miejsca na namiot w Finlandii to około 15-18 euro. W całej Skandynawii (poza Danią) i w Finlandii obowiązuje „prawo człowieka do natury”. Oznacza to tyle, że możemy rozłożyć namiot właściwie wszędzie, nawet na prywatnych gruntach. Warunkiem jest to, że zostajemy tylko na jedną noc, rozkładamy się przynajmniej 150 metrów od zabudowań i zostawiamy po sobie porządek!

– cena paliwa w Finlandii w tym momencie to 6,15 zł. Stacje benzynowe są przeważnie samoobsługowe i przyjmują przede wszystkim płatność kartą, czasem też gotówką. Tradycyjne stacje benzynowe – z „ludzką” obsługą mają coś, za czym wciąż tęsknię. Kawę w dzbankach! Wystarczy powiedzieć „Kahvia, kiitos! Kawę poproszę”, zapłacić 1 euro i można sobie, jak w amerykańskim filmie, nalać świeżo zaparzonej kawy, dolać mleczka, a jak ktoś lubi, to i posłodzić. Bez pośrednictwa skomplikowanych i bezuczuciowych automatów. Jak dla mnie – wielkie mniam!

etap III: Oulu – Karigasniemi (650 km)

Oulu jest bramą  Laponii. To tutaj zaczyna się ta obca, nieprzyjazna, ale jednocześnie pociągająca kraina obrośnięta karłowatą brzozą i zamieszkała przez renifery. Renifery, które mieliśmy nadzieję wkrótce zobaczyć. Ale najpierw zatrzymaliśmy się na jednym z miejskich campingów. Do Oulu dojechaliśmy dość późno, więc czasu i sił starczyło nam jedynie na odwiedzenie Rotuaari, jednej z popularniejszych ulic Oulu, na której tętni zakupowe życie (ale nie po godzinie 21, kiedy ją odwiedzaliśmy), i którą w czasach gimnazjalnych i licealnych, namiętnie podglądałam przez kamery internetowe. Co jak co, ale Rotuaari musiało być odhaczone na mojej liście „do zobaczenia”! Drugim obowiązkowym punktem wycieczki była plaża. Oulu leży nad morzem, a dokładniej nad Zatoką Botnicką. Bardzo blisko północnego skraju Bałtyku. Taką mam zasadę, że jak tylko jest dostęp – moczę nogi w napotkanej wodzie. Tak też było i tym razem! Temperatura wody, o dziwo, była całkiem ludzka. Dało się w niej postać i nie miałam później ochoty odgryźć sobie stóp.

Camping w Oulu (18 euro za noc) był jednym z bardziej, jak nie najbardziej, „ekskluzywnych”. I oczywiście jednym z najdroższych. Co ważniejsze jednak, to właśnie w Oulu przeżyliśmy pierwszą słoneczną noc. Tak, tak – słoneczną! Jak przekonałam się, że białe noce, to nie bajka? Może nie jestem wybitną kucharką, ale mocno dziwił fakt, że kiedy próbowałam zrobić, wspólnie z chłopakiem zresztą, wykwitną zupkę chińską na kolację, wszyscy gdzieś zniknęli. Zegarek przyniósł odpowiedź (muszę przyznać, że i ulgę, bo to jednak nie o moje gotowanie chodziło) – otóż zwykle 22 minuty po północy ludzie śpią. Nawet jeśli słońce świeci jak szalone.

Kierunek: Rovaniemi. Mimo wielkich nadziei, następny dzień nie przyniósł spotkania z reniferami. Odwiedziliśmy za to do niedawna najdalej na północ wysuniętą restaurację McDonald’s i oczywiście wioskę Świętego Mikołaja. Przed wyjazdem czytałam mnóstwo blogów, porad i przewodników. Nie znalazłam tam ani jednej pozytywnej opinii. Smutne! Teraz wszystkim, którzy narzekają na Wioskę, dałabym rózgę. I to bez czekania na święta. Choć nie da się zaprzeczyć, że spotkanie z Mikołajem, to spotkanie z komercją, to o tym drugim wystarczy cóż… zapomnieć. Nie pojechałam tam na zakupy, tylko żeby przekroczyć koło podbiegunowe. Żeby jedną nogą stać przed, a drugą – za nim. Pojechałam tam spotkać się z legendą, zatracić w bajce i, jak się później okazało, poczuć stresowy ucisk w żołądku stojąc w kolejce do Mikołaja. Trochę wyobraźni wystarczy, żeby nie wrócić z Rovaniemi zniesmaczonym i nie powtarzać po raz tysięczny opinii o „przereklamowaniu i komercji”.

Po wizycie u Mikołaja zdecydowaliśmy, że czas ruszyć dalej i poszukać noclegu. Zatrzymaliśmy się 10 kilometrów przed Sodankylä. Z wybitnie fińskim właścicielem campingu (małomówny blondyn) pokibicowaliśmy Islandii w meczu przeciwko Anglii i nadeszła kolejna jasna noc. Ambitny plan złowienia rybki na kolacje zniszczyły zmasowanym atakiem krwiożercze komary. Niestety, nie ma a świecie skutecznej broni przeciwko nim. Są cholery niezniszczalne i niesamowicie irytujące. Rano, po umyciu samochodu (lusterka wyglądały jakby miały kolce! A to tylko złapane po drodze komary…) skierowaliśmy się do Inari. Po drodze zatrzymywaliśmy się, żeby wdychać czyste lapońskie powietrze i podziwiać krajobrazy. Niesamowite w Laponii jest to, że można stać i patrzeć jak urzeczony na zamszony kamień. No tak, zwykły kamień. Niby nic, a robi wrażenie. A jeszcze większe wrażenie robią reniferowe rogi! Najpierw wypatrzyliśmy jednego renifera, później drugiego, jeszcze później całe stado… A pod koniec wyjazdu rozmowy „–czemu zwalniamy? –a, bo renifer stoi na drodze”, były tak oczywiste i naturalne jak to, że od dwóch tygodni nie widzieliśmy nocy.

Podczas tej wyprawy chcieliśmy zajechać jak najdalej. Choć przez chwilę być w tych wszystkich miejscach, o których czytaliśmy i marzyliśmy. Dlatego dłuższy pobyt nad mistycznym jeziorem Inari odłożyliśmy na kolejny raz. B. po drodze trochę przysnął, a ja zobaczyłam wtedy pierwszy znak kierujący na Nordkapp, Przylądek Północny, najbardziej na północ wysunięty punkt kontynentalnej Europy. Choć pogoda pozostawiała nieco do życzenia, nieprzyzwoicie radośni dojechaliśmy do Karigasniemi leżącego na granicy z Norwegią. Kolacja tam „kaksi hampurilaista ja kaksi colaa, kiitos. Dwa cheesburgery i dwie cole poproszęto przede wszystkim spotkanie (podglądanie z daleka i niemy zachwyt) z typowym Finem, którego kojarzyć można z ichnich depresyjnych filmów. Podstarzały, gruby, długowłosy i zamawiający piwo przy barze. Lukrecje truskawki (zamiast miód malina) chce się rzec!

Znów lukrecje, etap III w faktach:

– wizyta w Wiosce Świętego Mikołaja i wizyta u samego Mikołaja jest darmowa. Koszty zaczynają się, gdy chcemy kupić zdjęcie z Joulupukki (50 euro), albo pamiątki. Ceny pamiątek są dość wysokie, ale nie ma co się dziwić – u nas w popularnych miejscach upominki też kosztują więcej niż powinny

– większość produktów spożywczych w Finlandii kosztuje tyle, co u nas… z tym, że w euro. Niestety , trzeba mieć swój prowiant, albo liczyć się z dużymi wydatkami (choć jak się zaraz przekonacie, nie tak dużymi jak w Norwegii).

etap IV: Karigasniemi – Nordkapp (300 ciężkich km)

Z Karigasniemi wyjechaliśmy po godzinie 20. Nieustający dzień zaburza rytm i sprawia, że zupełnie nie chce się spać. Zwłaszcza, że każdy kilometr i każda minuta przynosi nowe emocje. Dlatego bez wahania zdecydowaliśmy się, mimo późnej pory, na podbój Norwegii. Niby tak blisko, a jednocześnie tak inaczej. Finlandia i Norwegia to dwie skrajne definicje piękna. Finlandia urzeka prostotą, spokojem. Na usta ciśnie się stwierdzenie „monotonia”, ale to nieprawda – z każdym ujechanym metrem widzimy jeziora w innym, coraz piękniejszym ujęciu. Nie wspominając o zmieniającej się florze – od gęstych lasów mieszanych na południu, po łąki tundrowe i brzozę karłowatą na północy. W Finlandii można stać i jak zaczarowany patrzeć na kamień, jezioro, las czy przeogromnego prawdziwka. Fiński krajobraz daje ukojenie, poczucie błogości i beztroski. A Norwegia? Dumna, strzelista, dostojna i elegancka już od pierwszych metrów.

Nordkapp znajduje się na wyspie Magerøya połączonej z lądem sześciokilometrowym tunelem. Już od miejscowości Lakselv (niecałe 100 km od granicy z Finlandią) zaczyna się fiord Porsanger. Śmiało można powiedzieć, że w tej części Finnmarku nie rządzi król Harald V, a król Zapach. Trzeba przyznać, że góry schodzące do morza, rozkoszne owcze dzwonki i spokojna, czysta, błękitna woda unosząca lekko kołyszące się łódki robią niesamowite wrażenie, ale to zapach jest prawdziwym władcą. Powietrze pachnie prawie tak jak po burzy, ale jednocześnie zupełnie inaczej. Może poeci byłoby w stanie opisać to uczucie, ja nie dam rady.

Kiedy ma się do dyspozycji kilkunastoletniego Yarisa z silnikiem 1,0 (oficjalnie uznany przeze mnie najgorszym, najmniejszym i najwolniejszym samochodem, który jeździł po Norwegii) góry, serpentyny i ostre zbocza budzą jeszcze większy respekt. Zwłaszcza ostatnia godzina wjeżdżania na klif Przylądka Północnego. Niby jasno, bo przecież pierwsza w nocy, ale chmura (nie, nie mgła – chmura) nie pozwala widzieć dalej niż dwa czy trzy metry wokół nas. Nie wiadomo jak stroma jest ściana wzdłuż której jedziemy, nie wiadomo kiedy znów z naprzeciwka będzie jechał rozpędzony autobus z turystami (ale na pewno za chwilę) i nie wiadomo dlaczego nie działa mój wyimaginowany hamulec, który siedząc na miejscu pasażera wciskam non stop z całej siły. Wiadomo natomiast, że szampan wypity przy (tak, znów przereklamowanym) globusie na Nordkappie smakuje obłędnie. Wiadomo, że tam naprawdę jest zimno i wiadomo, że kiedy rozłożysz namiot na kamieniach, to na pewno będą one przez całą noc uwierać cię tu i tam. Wiadomo też, że kiedy pierwsze co zobaczysz po przebudzeniu, to stado reniferów wyłaniające się z tej chmury na końcu świata i kiedy po raz pierwszy chmura gdzieś pójdzie i zobaczysz bezkres Morza Barentsa, będziesz mieć ciarki i uśmiech na twarzy przy każdym wspomnieniu tej chwili.

Lukrecje w czekoladzie: etap IV w faktach

– do tej pory wszystkie norweskie drogi są darmowe. Kiedyś przejazd na wyspę Magerøya był płatny. Norwedzy mają jednak bardzo pozytywną cechę – kiedy koszt budowy drogi czy tunelu im się zwróci, przestają za nią pobierać opłaty. Z kosztami trzeba się jednak liczyć wjeżdżając na Przylądek Północny. Chyba, że tak jak my – zrobicie to trochę po północy. Przez godzinę czy dwie można za darmo wjechać na ten teren (bez obaw, to nie jest omijanie prawa i „wbijanie się na krzywy ryj”).

– Nordkapp jako wyjątkowo turystyczne miejsce jest dość drogie, chociaż w porównaniu z resztą odwiedzonych przez nas norweskich sklepów, nie ma wielkiej różnicy.

etap V: Nordkapp – Å i Lofoten (1000 km)

Z radiem NRK3 umilającym nam czas już od chwili przekroczenia fińsko-norweskiej granicy wracaliśmy z Przylądka Północnego i kierowaliśmy się na Altę. O Alcie czytałam w pewnym romasidle, którego tytułu nie podam, bo się wstydzę. Muzeum rysunków naskalnych w tym mieście jest jednym z klasycznych przykładów skandynawskiego zaufania. Bilet do muzeum jest oczywiście płatny, ale wejście – wprost z ulicy, niewymagające przejścia przez kasy i bramki na których bilet byłby kasowany. Jak nie lubię muzeów, to to jedno z pełną odpowiedzialnością mogę polecić. Muzeum jest właściwie godzinną trasą spacerową wzdłuż fiordu, pośród zieleni i kamieni pokrytych prehistorycznymi rysunkami.

W obawie, że samochód i portfel nie dadzą rady, dość szybko zwiedziliśmy Norwegię. O czym zdążyliśmy się przekonać po drodze?

Że w Tromsø i okolicach niezwykle ciężko znaleźć miejsce do rozbicia namiotu. Że nawet w tak odległych regionach można spotkać Polaków. Że Norwegowie są mili i ufni. I że woda z rozstawionych w całym kraju kranów jest pyszna, ale znaleziona gdzieś w zakamarkach samochodu mała gazowana robi prawdziwą furorę. Ciekawostką były dla nas znaki „uwaga owce!” i… owce na środku drogi, na które faktycznie musieliśmy uważać.

I tak właśnie dojechaliśmy na Lofoty. Lofoty z przeraźliwie zimną wodą w Morzu Norweskim, chmurami schodzącymi po górach (dosłownie) i kotem wyglądającym jak pluszak (nie, nie mogłam się powstrzymać od tarmoszenia go po uszku, mimo alergii). Lofoty, które mogłyby uchodzić za całkowicie egzotyczne miejsce gdzieś na Hawajach, gdyby nie wiatr i (delikatnie mówiąc) nie za wysoka temperatura.

Jeszcze trochę lukrecji? etap V w faktach:

– w Norwegii litr benzyny kosztuje około 7,35 zł. Większość stacji benzynowych jest samoobsługowa i przyjmuje jedynie płatności kartą. Trzeba się liczyć z tym, że płacąc nienorweską kartą, bank na kilka dni zablokuje nam maksymalną kwotę tankowania – 1100 koron (około 500 zł). Po jakichś 2-3 dniach roboczych z konta zniknie nam jedynie kwota, którą zapłaciliśmy za paliwo, a reszta zablokowanych pieniędzy wróci na konto.

– chleb i inne podstawowe produkty spożywcze to naprawdę duży wydatek. Najtańszy (i naprawdę kiepskiej jakości) chleb kupiliśmy za 15 koron czyli jakieś 7 zł. Wyjątkowe jest jednak w tym chlebie to, że znaleziony po dwóch tygodniach nadal jest miękki i właściwie taki jak w dniu zakupu.

– w galeriach handlowych, w pobliżu centrów miast i znanych restauracji fast food można znaleźć wifi

– raz trafiliśmy na pizzę w cenie niewiele ponad 100 koron, więc da się!

– w międzyczasie płynęliśmy promem na trasie Svensby-Breivikeidet, cena promu to około 100 koron

etap VI: Å i Lofoten – Rovaniemi (850 km)

Zachwyceni niekończącym się błękitem, siatkami do suszenia dorszy i dachami pokrytymi trawą wróciliśmy na ląd, do Bodø. Tam też przenocowaliśmy w samochodzie, pod stacją benzynową i ruszyliśmy w drogę powrotną do Finlandii.

Powrót przez Szwecję, to płaskość, płaskość i jakieś 120 km bez stacji benzynowej. A rezerwa już się cieszyła, że tak jak kiedyś pod Modlinem wygra i Kaszlaka będzie trzeba pchać. Ha! Nie tym razem. Przyczajona, ukryta stacja benzynowa była pierwsza!

Nie udało nam się odwiedzić IKEA w Szwecji, w Haparandzie, ale za to postaliśmy chwilę na północnym skraju Morza Bałtyckiego i przenocowaliśmy w miejscowości, która już na zawsze będzie dla mnie nazywała się Komarniemi, albo Komarmäki, albo po polsku Komarowo. Cóż, do tej pory mam ślad jak mnie jakieś bydle urządziło w lewą łydkę!

Dojechaliśmy do Rovaniemi, bo uznałam, że w drodze na północ poświęciliśmy temu miastu za mało czasu. Chciałam chociaż jedną noc tam spędzić, pospacerować i nauczyć się kilku charakterystycznych punktów. Tak, żeby mieć co wspominać. Odwiedziliśmy muzeum Pilke, miejsce, które przybliża pracę fińskich drwali i poszerza wiedzę o lesie oraz muzeum Arktikum – źródło wiedzy o zorzy polarnej i Saamach.

Lukrecje! etap VI w faktach:

– prom Moskenes – Bodø to koszt około 500 koron

– cena paliwa w Szwecji to nieco ponad 6 zł za litr

– wejście do Pilke to kilka euro, do Arktikum około 10 euro. Warto wiedzieć, że jeśli jesteście uczniami, albo bezrobotnymi – wystarczy to powiedzieć przy kasie. Finowie nie potrzebują dokumentów, ani zaświadczeń

Etap VII to po prostu błogie, fińskie lenistwo…      

I pierwsza prawdziwie fińska sauna w Kylmäluoma. Wyjątkowo darmowa, więc grzech nie skorzystać. Tylko dlaczego trzy nagie Finki wołające „come sauna with us” powodują, że moje nogi w przeciwną stronę idą?! Chwila racjonalnej rozmowy sama ze sobą i ogromna chęć skorzystania ze wspomnianego przybytku przyniosły jednak sukces i półgodzinną sesję w saunie. I bardzo miłą, nieskrępowaną (bo i czym jak nago się jest) rozmową o wszechobecnych na północy camperach i cenach w Norwegii.
I jeszcze jedno. B. miał rację. Kiedy teraz jest gorąco w Warszawie, to właśnie o kąpieli w jeziorze w Kuopio marzę.

W kontekście całości wyprawy Przylądek Północny to dopiero jedna trzecia, ale dla mnie Nordkapp był końcem pewnego, bardzo ważnego etapu. Dlatego tej trasie poświęciłam najwięcej uwagi. Mam nadzieję, że moje wspomnienia były choć trochę ciekawe i nadarzy się jeszcze okazja, żeby opisać Wam resztę wyjazdu bardziej dokładnie. Tymczasem – podążajcie za marzeniami!