Rumunia – Kraj kontrastów…Czyli opowieść o tym, gdzie szukaliśmy śladów wampirów.

Rumunia to nasze jeszcze ciepłe, tegoroczne odkrycie. Dotychczas wszystkie zaplanowane przez nas wyjazdy kończyły się niespodziewaną zmianą trasy w środku odbywanej właśnie podróży. Jest to możliwe tylko wtedy, gdy wybierze się samochód, jako środek transportu, do czego gorąco namawiamy!

Tak było w minionym roku, kiedy w drodze do Chorwacji zachwyciliśmy się piękną Słowenią i tak też stało się teraz, gdy planując wakacje w Bułgarii postawiliśmy na trasę wiodącą przez kraj wszystkim kojarzący się z Draculą.

Przeczytaliśmy wiele ciepłych opinii na temat mieszkańców Bułgarii i Rumunii, spakowaliśmy walizki, urządziliśmy namiastkę domowego ogniska w naszym tymczasowym M2, jakim stał się samochód i wyruszyliśmy przed siebie.

Jest lipiec. Z Polski wyjeżdżamy w chłodny piątkowy wieczór. Do granicy węgiersko-rumuńskiej docieramy w sobotę również wieczorem. Wcześniej, jeszcze w Czechach, trafiamy w sam środek kolarskich wyścigów a Węgry zatrzymują nas na mały spacer po starówce urokliwego Szeged. Zaopatrzeni tam w całkiem niezłe węgierskie wina wyruszamy dalej dopiero późnym wieczorem. Jesteśmy zbyt zmęczeni aby przekraczać granicę o północy. Decydujemy się na postój i nocleg na ostatnim przedgranicznym parkingu, gdzie rano będziemy mogli kupić winietę. Spać idziemy w towarzyskie buszujących w zaroślach…szczurów. Nie mamy czasu się nad tym sąsiedztwem za bardzo zastanawiać, gdyż zmęczenie bierze górę i zasypiamy w połowie zdania.

Rano szybka toaleta (na szczęście ślad po szczurzej kompanii zaginął), mała kawa i w drogę. W zasadzie 10 minut później jesteśmy już na granicy. Jest niedziela 7:00 rano, kolejka do przejścia nas przerasta, jesteśmy ustawieni na pasie „All passports” i na zmianę pasa na szybszy nie mamy szans, cierpliwie czekamy, tzn, ja cierpliwie, a mąż zupełnie odwrotnie. Zostały dwa auta przed nami, obok kilku kierowców boryka się z parującym płynem do chłodnicy, zastanawiamy się, czy nas też to czeka. Ale nie! Udało się, nasza kontrola jest rutynowa, jedziemy!

Niedziela mija za szybko, Rumuńskie miasteczka są bardzo przyjemne, na starówkach Sebesu i Sybinu mijamy niewielu turystów, zaczynamy powoli czuć wakacyjny klimat. Urzekają nas piękne dachy starych miejskich budynków i ich oczy z pustych okien na poddaszach.

Przed wieczorem ruszamy w kierunku gór, u ich podnóża szukamy noclegu, trafiamy do jednego z pensjonatów w małej wiosce Sambata de Sus. Okazuje się, że jesteśmy pierwszymi gośćmi, gdyż pensjonat dopiero otworzono. To tłumaczy dlaczego w mijanych kilkunastu innych pensjonatach nie było wolnych miejsc, a tutaj przywitano nas z szerokim uśmiechem i butelką domowego trunku. 🙂

Rano budzi nas nieziemsko rześkie powietrze. Naprawiamy drobną usterkę w aucie i ruszamy zwiedzać okoliczny Monastyr. Rumunia usiana jest pięknymi klasztorami. To pierwszy z tytułowych kontrastów – można być pewnym, że w prawie każdej większej wiosce, nawet jeśli miejscowe domy przypominają wam co najwyżej działkowe domki, spotkacie istniejące lub przynajmniej w budowie kościół, klasztor lub kapliczkę. Rumunia to bardzo religijny kraj…

Niestety w duchowym obliczu kraju zagubiło się gdzieś sumienie dla…psów. Największą rysą na pocztówce z Rumunii są dla mnie smutne obrazki bezpańskich szczeniaków włóczących się przy drogach, parkingach a nawet autostradach wraz z karmiącymi je jeszcze matkami. Do takich obrazków nie udało mi się przyzwyczaić. Niestety oprócz oddawania im naszego jedzenia nic więcej nie byłam w stanie zrobić. Bezpańskie psy, w kraju pasterzy, wolno biegających koni, owiec, kóz a nawet świńskich stad nie są tu chyba dla nikogo, oprócz nas, zaskoczeniem.

Zostawiamy za sobą Klasztor i jedziemy w góry. Przed nami trasa, którą zna każdy szanujący się motocyklista – Droga Transfogarska! Spędzamy z nią cały dzień, pierwszy raz naprawdę czuję, że warto było zaprzyjaźnić się z Rumunią. Widoki są odpowiednie w stosunku do naszych oczekiwań.

Na szczycie kupujemy miejscową Bryndzę i rozbijamy obozowisko. Środkowy odcinek trasy usiany jest małymi płaszczyznami wkomponowanymi pomiędzy skały, strumyki i pasącą się trzodę i przystosowanymi do biwakowania. Przy tych bardziej malowniczo usytuowanych można trafić na tabliczki informujące o obowiązkowej opłacie, jednak nie bardzo wiemy, komu miałaby być ona udzielona, gdyż na górze momentami czujemy się zupełnie sami. Wybieramy osłonięte od wiatru stanowisko i zabieramy się za obiad. W takich górach nawet zwykła ciecierzyca w pomidorach z kawałkami domowej bryndzy smakuje nieziemsko!

Pod koniec dnia opuszczają nas górskie widoki i wjeżdżamy na autostradę. Postanawiamy wieczór spędzić w Bukareszcie. To nasza jedyna nietrafiona decyzja. Po ambitnych górskich atrakcjach stolica kraju kontrastów wypada bardzo słabo. Zasypiamy rozczarowani miastem w rozczarowującym czystością hotelu, a rano postanawiamy zatrzeć złe wspomnienia widokiem…Morza Czarnego!

Skoro świt ruszamy do Konstancy! Drogi w nadmorskim kurorcie są jeszcze bardziej zatłoczone niż obwodnica Bukaresztu, ale nie narzekamy. Parkujemy w centrum, przy kamienicy z elewacją wyglądającą niczym budowlany happening, pod którą dzieciaki obskakują sportowe auto. Takie kontrasty też są tutaj częstym zjawiskiem.

Zostawiamy więc auto, a właściwie nasz dom na kółkach, w „bezpiecznych” objęciach miasta i idziemy na promenadę, której od 1909r. strzeże wyjątkowy budynek dawnego publicznego kasyna. Choć dziś jest w ruinie, nadal nie da się obok niego przejść obojętnie.

Miasto jednak nie zatrzymuje nas na dłużej, ciągnie nas na wieś… 🙂

Żegnamy się z Konstancą jeszcze jedną z obowiązkowych zup, nazywanych potocznie „ciorba”, które od pierwszego dnia w Rumunii uznaję za coś, za czym będę tęsknić. Niespodzianką w miejscowych restauracjach jest to, że zup nie podaje się tutaj gorących. Zdarzało nam się, że na nasz stolik trafiały bardzo letnie ciorby. 🙂 Normalne jest też pomijanie kolejności serwowania dań, do której jesteśmy przyzwyczajeni. Zamawiając zupę i danie główne trzeba się liczyć z tym, że ta pierwsza zostanie podana jako druga. Nie zmienia to jednak mojego uwielbienia do rumuńskich zup, zaskakujących zapachem, treścią i słodko kwaśnym smakiem. 

Po obiedzie wybieramy kierunek – Vama Veche! To mała, nadmorska hipisowska wioska, która słynie z festiwali i imprez odbywających się na plaży. 

Spędzamy tu dłuższą chwilę, jednak myśl o tym, iż zaledwie dwa kilometry dzielą nas od Bułgarskich plaż, czyli nowego, nieznanego lądu, jest dla nas zbyt kusząca, by zaznać nocnego życia wioski. Przed zachodem słońca przekraczamy granicę i kierujemy się na słynne Złote Piaski. Cumujemy na Campingu Laguna, rozbijamy się na skarpie, morze szumi tak głośno, że nie udaje nam się rozmawiać bez krzyku. Trafiliśmy na mały sztorm. 🙂

Tymczasem rano pogoda jest już, jak na zamówienie!

Idąc plażą docieramy do kurortu w Złotych Piaskach, zadziwia nas ilość naszych rodaków i fakt, że karty w restauracjach prawie wszędzie są przetłumaczone na język polski. Niestety ceny tutaj również nas zadziwiają. W znajdującej się ok 10 minut drogi plażą naszej Lagunie za 800g muli w winnym sosie płacimy w przeliczeniu na PLN ok 20 zł. W kurorcie, na takie same atrakcje kulinarne, trzeba przeznaczyć ok 35zł.

Na odkrytej plaży upał daje się we znaki. Chłodzimy się w wodzie z imbryków… 😉

…a także decydujemy się spróbować rodzimej sałatki szopskiej, z dodatkiem słonego sera (ser ten miejscowi dodają również do frytek) i zimnej zupy, nazywanej tarator. Ta ostatnia podbija moje serce! Dopiero później okazuje się, że tarator można zjeść w Bułgarii w każdej restauracji, knajpie, czy przydrożnym barze i że istnieje pewna niepisana zależność – im bardziej obskurny bar, im dalej od cywilizacji, tym smaczniejszy tarator! (Za ten najsmaczniejszy zapłaciliśmy ok. 4zł)

Posileni porzucamy ziemskie uciechy i opuszczamy Złote Pisaki. Żegnamy je jeszcze ostatnim spojrzeniem na oddalające się w oczach hotele i wracamy na naszą plażę.

W Bułgarii zostajemy jeszcze trzy dni, trwoniąc je w całości na błogie leniuchowanie, objadanie się w małych lokalnych knajpkach…

Humus z kawiorem i małe słone rybki z marynowaną cebulką

…i wizytowanie Warny oraz Sozopolu. Ten ostatni urzeka piękną starówką z drewnianymi domami i wijącymi się pomiędzy nimi wąskimi uliczkami.

W Sozopolu zaczynamy trochę tęsknić za…Rumuńskim luzem! Planujemy trasę powrotną w taki sposób, aby odwiedzić jeszcze kilka perełek w kraju kontrastów!

Tym sposobem dwa dni później jesteśmy już w jedynym rumuńskim „Hollywoodzkim” mieście – w Braszowie.

Czujemy się już zdecydowanie lepiej w Rumunii, niż pierwszego dnia naszego pobytu. Kosztujemy lokalnych wypieków..

…a czasami zbaczamy z trasy i zamieniamy uroki wielkiego miasta na sielski klimat. Obowiązkowo zaliczamy wizyty w centrach kultury i rozrywki, jakimi niezmiennie są małe, ale nie opustoszałe sklepiki i bary z piwem.  😉

Jakimś cudem trafiamy też do kultowej wioski Visciri. Cudem, ponieważ przez na odcinku ok 20km brakuje…drogi. Mimo tego mijają nas rozpędzone tubylcze „Daczie”, jedziemy więc i my, uparcie do celu, choć w trosce o nasz mobilny dom robimy to w żółwim tempie.

W Visciri czas też się chyba zatrzymał. I paradoksalnie, to właśnie tutaj wydaje mi się, że mamy naprawdę fajne wakacje…

Jeden z kolorowych domów w Visciri z rękodziełem gospodyni

Konie pasące się przy drodze

Mobilne pasieki

Czas wracać… Draculi nie udało nam się niestety spotkać. Sprawdzamy jeszcze, czy nie ma go przypadkiem w zamku w Bran i…nie ma, już nie ma!

W Bran decydujemy się na pożegnalny nocleg w Rumunii. W umówione miejsce docieramy 20 minut po zamknięciu recepcji. Jesteśmy zdesperowani i gotowi spać w aucie pod pensjonatem, gdy tymczasem dzięki darmowemu wi-fi dowiadujemy się z maila od gospodarzy, że nasz pokój jest gotowy, klucze mamy sobie pobrać sami, i że w ogóle cały pensjonat jest do naszej dyspozycji a oni przepraszają, ale już…poszli spać. 🙂

Jesteśmy zachwyceni co najmniej tak samo, jak, gdybyśmy wygrali w toto lotka! Ten zachwyt zostaje z nami już do końca. Rankiem poznajemy gospodarzy, witamy się radośnie i równie radośnie żegnamy postanawiając jeszcze kiedyś wrócić do Rumunii.

Na deser zostawiliśmy sobie kolorową Sighisoarę z piękną zegarową wieżą z XIV wieku.

Tego samego dnia wracamy do domu… Rumunię zapamiętamy, jako kraj szczęśliwych ludzi, którzy nawet bez znajomości wspólnego z nami języka okazali się komunikatywni pomocni i otwarci.

Mimo wszystkich kontrastów, jakimi usiany jest ten kraj, mimo mijanych luksusowych, nowoczesnych miast, a tuż za nimi wiosek, w których do kościoła jedzie się konnym wozem, mimo śmieci na ulicach miast i wręcz szpitalnie czystych rodzinnych pensjonatów, mimo tego wszystkiego zgodnie uznajemy, że Rumunia nie została przez nas jeszcze nawet w połowie odkryta.

Droga powrotna mija bardzo szybko. Kilka westchnień i już jesteśmy w domu… gdzie planujemy nasz kolejny wyjazd!

Rynek w Sandomierzu