Raj na Ziemi…

Od kilku miesięcy planowałem odwiedzić zachwalany mi przez znajomych, zapierający dech w piersiach i podwyższający stężenie adrenaliny we krwi park narodowy na Słowacji. Raz się grupa nie zebrała, a innym razem jak już się zebrała, a dowiedzieliśmy się, że pogoda ma być niezbyt ładna, to większość wolała sobie posiedzieć w ciepłym domku przed telewizorem… Aż wreszcie mimo wszystko i też z niepewną do ostatniej chwili grupką osob udało nam się wyruszyć z południowej Polski!

Słowacki Raj, bo tak nazywa się ten cud natury znajduje się kilkanaście kilometrów na południe od Popradu. Wybraliśmy się tam w drugiej połowie sierpnia i uważam, że to był idealny moment, bo chcąc jechać miesiąc wcześniej w połowie lipca Słowacy mieli gorący sezon urlopowy i na miejscu byśmy zamiast podziwiać piękne dzieło natury, śpiew ptaków i szum wiatru omijającego szczyty pagórków, przeciskalibyśmy się jak sardynki w puszce z ogromną ilością turystów po momentami bardzo wąskich trasach, nie czerpiąc z tego zbyt dużej przyjemności.

Jak to na studenciaków przystało, zabraliśmy ze sobą namioty i cały spichlerz jedzenia z Polski, co by było miło, przyjemnie bez martwienia się kto zapłaci za czesne w październiku ☺ Wyjechaliśmy późnym popołudniem w Polsce, coby przy wypatrzonym na mapach jeziorku w Kieżmaroku (kilkanaście km na północ od Popradu) rozbić namioty i rano jako jedni z pierwszych wejść do Raju.

Hotel 1000*

Niestety nie udało się wstać o zaplanowanej porze i dopiero około godziny 10:00 wjechaliśmy na parking w miejscowości Podlesok obok Hrabušic. Po zapłaceniu za parking (3 Euro/dzień) i kupieniu biletów wejścia (1,5 Euro za dzień lub 3 Euro/3dni) ruszyliśmy trasą dla ,,średniozaawansowanych“ o nazwie Suchá Belá, która słynie z największej ilości atrakcji, które to właśnie przyciągają najwięcej turystów do tegoż narodowego parku; długich i wysokich drabinek, drewnianych kładek z łańcuchami do przytrzymania się.

Już po dotarciu do pierwszej drabinki pożałowaliśmy naszego lenistwa, które nie pozwoliło nam wstać wcześniej… 30 minut czekania w kolejce. RADA: by uniknąć kolejek najlepiej wejść do parku ok 8 rano, im później, tym ciaśniej 😉
Wyglądała na niepozorną z dołu, ale po wejściu, po bocznej stronie była druga, a potem i trzecia najdłuższa i najwyższa, więc miałem niezłe starcie z moim lękiem wysokości. AAA, byłbym zapomniał. To akurat jest trasa jednokierunkowa… Nie ma możliwości zawrócenia. No chyba, że ktoś ma na tyle cierpliwości, by poczekać aż wszyscy czekający w kolejce wejdą, to wtedy możnaby było zejść, ale nie polecam. 
Trasa jest naprawdę świetna i ku naszemu zdziwieniu po drodze mijaliśmy baaardzo wiele rodzin z małymi dziećmi i nie mam tu na myśli +9lat… Brzdące po 4-5 lat radziły sobie bez żadnego problemu. Przy drabinie nie widziałem jak rodzice im pomagają, ale to już pewnie było bardziej kłopotliwe… Po dotarciu na Suchą Belę zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę i rozmyślaliśmy, czy do Kláštoriska (ruiny starego zamku i knajpka na miejscu) nie wypożyczyć na zjazd rowerów… 
Wreszcie zdecydowaliśmy, że zrobimy coś innego i za 5 Euro zjechaliśmy momentami bardzo stromą trasą. (RADA: wypożyczajcie rowery z kaskami – nie żartuję). Za 10 Euro można było wybrać lepszy i wygodniejszy rower i myślę, że nie ma czego żałować pieniędzy na to. Na tanich rowerach tak nam kierownice latały na typowo kamienisto-skalno-piaszczystej trasie, że chwilami myśleliśmy, że przelecimy przodem roweru na nie zabezpieczoną kaskiem głowę… Może to też dlatego, że półtoragodzinną trasę zrobiliśmy w pół godziny, ale tych emocji nie zapomnimy do końca życia!! ☺ Przy Kláštorisku zdecydowaliśmy za zgodą wynajmujących nam rowery, że jednak pojedziemy już na sam dół tymi rowerami (może po części dlatego, że mieliśmy z tego niezłą frajdę). Żółtą trasą rozpędzając się na maxa dojechaliśmy z powrotem do Podlesoka. Wybiła godzina 15. Szybka rozkmina jakie plany dalej. A, że chcieliśmy jeszcze w trakcie naszego 3-dniowego wypadku odwiedzić Dobszyńską Jaskinię Lodową (30km na południe od Hrabusic,), szybko spakowaliśmy się w samochód, by krętą górską drogą dotrzeć tam na ostatnie wejście o godzinie 16:00. Godzina 15:45 wjeżdżamy na parking. Szybkie ubranie się w najcieplejsze rzeczy (30-40 minutowy spacer w 6 stopniach to jednak szok, po całodziennym chodzeniu po lesie w 20 stopniach) i draptem lecimy równie krętą pieszą trasą na górę. UFF, ZDĄŻYLIŚMY! 15:57 kupujemy bilety po 8 Euro. Niestety załapaliśmy się na słowackiego przewodnika (od 9 do 15 w sezonie bodajże co godzinę jest polski przewodnik), ale nie miało to już dla nas znaczenia. Podziwiając fascynujące lodowe rzeźby natury z listy UNESCO, które tworzyły się być może nawet miliony lat, człowiek zdaje sobie sprawę, że nasze życie dla Matki Ziemi to tylko pstryknięcie palcem.

Kolejnym punktem wyjazdu miało być odwiedzenie słynnej Tatralandii, a że najładniejsza pogodę chcieliśmy właśnie mieć w tym aquaparku (większość najlepszych zjeżdżalni jest na dworze) od razu po wyjściu z jaskini pojechaliśmy szukać miejsca na nocleg do Liptowskiego Mikulaszu (90km na zachód) w rejony Tatralandii. Tu również polecam wejść z samego rana od 9 i oblecieć wszystkie najlepsze zjeżdżalnie, bo od ok. 11 godziny zaczyna się stanie w niektórych kolejkach po 30 minut a nawet więcej. Świetna zabawa dla całej rodziny. Wiele atrakcji jest tam stworzonych z myślą o najmłodszych, dlatego nikt się tam nie będzie nudził 😉

Znowu wsiadka w samochód i z powrotem do Kieżmaroku w nasze ulubione miejsce nad jeziorkiem. Kilka godzin snu i rano wejście przy Podlesoku, ale tym razem na bardziej zaawansowaną trasę ,,Przełom Hornadu“. W budkach przed wejściem na trasę można również nabyć bilety (wchodząc z innej strony, tak jak my to zrobiliśmy tym razem, bo zaparkowaliśmy samochód ,,na dziko“), ale i ubezpieczenie – polecam wykupić, bo to tylko 1,5 euro, a po drodze mijaliśmy ratowników niosących kobietę, która prawdopodobnie złamała nogę.

Dotarliśmy do Letanowskiego Młynu (jest knajpka na miejscu) niebieską trasą licznymi pomostami, stromymi wzniesieniami skalnymi, metalowymi kładkami, gdzie wystająca skała nie pozwalała puszczać łańcucha, by nie wpaść do strumyku, po czym chcieliśmy wrócić do Podlesoka trasą żółtą, ale z racji naszej nieuwagi poszliśmy w odwrotnym kierunku… RADA: Zwracajcie szczególną uwagę na oznakowania!
Doszliśmy do zapierającego dech w piersiach punktu widokowego Tomášovský výhľad (główne zdjęcie), ale dopiero po jakimś czasie zdziwiliśmy się, dlaczego mamy prawie dwa razy dłuższy czas drogi do Podlesoka. Okazało się, że były dwie strzałki z oznakowaniem żółtej trasy, ale dosłownie jedna była kilka stopni bardziej wychylona od drugiej, co nas zmyliło… Powiem jednak szczerze… WARTO BYŁO!! Może nie przez przypadek się pomyliliśmy, bo dla takich widoków warto było tam iść i później się wracać, jeszcze moknąc w ulewie.

Bez butów górskich, kurtki przeciwdeszczowej, min. 1l wody na głowę i jakiegoś prowiantu nie radzę się wybierać do Słowackiego Raju. Nasze wrażenia określiliśmy jednoznacznie: KIEDYŚ NA PEWNO TU WRÓCĘ! Tym bardziej, że jest jeszcze tyle tras do obejścia, włącznie z typowo wspinaczkową, gdzie wypożycza się sprzęt i z uprzężą i liną pokonuje najtrudniejszą z tras 😉

W drodze powrotnej znów przekimaliśmy się przy naszym ulubionym akwenie i z rana wyruszyliśmy na Nowy Targ, gdzie wisieńką na torcie i dopełnieniem całego wyjazdu było zjedzenie najpyszniejszych lodów na świecie – domowej roboty z rodzinną tradycją na nowotarskim rynku w lodziarni Żarneccy.

Mniaaam!!

Myśleliśmy, że tyle przygód nam wystarczy, ale życie czasami zaskakuje. Po drodze mieliśmy drobną stłuczkę, po czym musieliśmy wzywać lawetę, bo wyciekł nam płyn chłodniczy, później nasza laweta miała kłopoty techniczne, ale ostatecznie wszyscy bezpiecznie dotarli do domów. Już planujemy kolejny wypad do Słowackiego Raju, tym razem na najtrudniejszą trasę! 🙂