Polskie wioski w Rumunii

Folklor, podróż i autostop towarzyszą mi od zawsze. Są dla mnie niczym oddychanie. Jak prawdziwa miłość, z motylami w brzuchu. Zaplanowałam naszą podróż do Rumunii i odliczałam czas do jej początku. Nie tylko dlatego, że to wakacje, ale przede wszystkim dlatego, że będzie to nasza cudowna, pełna kolorytu i folkloru Rumunia. Wybraliśmy podróż autostopem, aby ruszyć w głąb kraju i zbliżyć się do ludzi. Start? Nowy Soleniec (Solonetu Neu)

Podróż minęła przyjemnie, szczególnie dlatego, że mieliśmy dużo szczęścia z autostopem i pogodą. Krótki postój na nocny biwak w lesie. Po kilku godzinach snu, obudził nas dzień z dala od pędzącego świata, trąbiących pojazdów, ograniczających nas znaków i tłumu ludzi. Uczucie, że nic nas nie ogranicza i chodzenie boso po piasku, kamieniach czy trawie sprawia, że nie pamiętamy czym były buty. Przekroczyliśmy granicę wioski. „Dzień dobry” – usłyszałam od bawiących się dzieci. Uśmiechnęłam się i poczułam się jak w domu.

 Napotkani ludzie, z zainteresowanie śledzili nasze kroki, siedząc przed swoimi domami, z niedowierzeniem, że ktoś całkiem im obcy dotarł to tego miejsca. I idzie w ich kierunku. Zapraszają na kawę, częstują kozim serem i proponują miejsce w swoich domach.

Siedząc w toalecie, w pobliskiej stajni obok domu wpatrujemy się w żującego trawę konia. A nasze ubrania przesiąkają tą chwilą i folklorem. I żeby nie było: krowim mlekiem. Myjąc włosy w strumyku zauważam, że nawet nie spostrzegłam jak pojaśniały mi włosy od słońca. A może twarz moja, której dawno nie widziałam pociemniała?

Niezależnie od miejsca, niekoniecznie w miastach oferowanych przez biura podróży, kreuję definicję innego świata. Nowy Soleniec w Rumunii i niezapisane na mapie miejsca w pobliskich lasach. Gdzie obok moich bosych śladów, szyszki i trawa. Gdzie być może nikt jeszcze nie stąpał. A ja szykując się do obiadu, kierując się godziną słonecznych promieni, szykuję ognisko do obiadu.

A wieczorem zapiszę w notesie tą chwilę, zabiorę liść z lasu i włożę do drewnianej skrzyni w domu, a moja mama widząc mnie z powrotem uśmiechnie się szeroko, patrząc na iskrzące oczy, które w jednym miejscu mogły zapisać tak wiele obrazów.

Czuję, że wróciłam inna. Nawet zwykła herbata smakuje inaczej. I tamta, przeze mnie na ogniu zagrzana smakowała lepiej. Zerkam na brązową torbę, która była kiedyś zielona i uświadamiam sobie, że niewiele wydałam. Właściwie nie widziałam sklepu od 2 tygodni, odcięłam się od migających witryn, kolejek i karty bankomatowej. Nauczyłam się doić krowy, robić ser i jeździć traktorem. Patrząc na paznokcie widzę jeszcze ślad wczoraj zjedzonych ziemniaków, które wygrzebywałam z popiołu. Brak sklepowych Żabek, Biedronek i Małpek, które w mieście spotkać można na każdym rogu.  Bo przecież tylko Pan, który mieszka przy rzece jedzie wozem dwa razy w tygodniu do wsi obok, bo tam już cywilizacja. Tam już jeden sklep. I można na wozie przysiąść, wsłuchać się w rytmu tupiących o piach podków konia i patrzeć na oddalający się namiot, do którego nikt nie zaglądnie. Nikt nic nie ukradnie, tylko postawi, własnoręcznie wypieczony chleb i swojskie masło. I nagle Ci ludzie, którzy z zadziwieniem patrzyli na mnie po raz pierwszy zapraszają mnie do swoich domów. Po przecież Pani mieszkająca tuż przy stawie jubileusz swój ma. I przepływa przeze mnie uczucie wspólnoty. I nawet na tą okazję malujemy się wszystkie, wkładając kolorowe wianki na zaplecione „koszyczki” na głowie. I nie mam najmniejszej ochoty wracać. Bo ten właśnie inny świat stał się kolejnym moim domem.