Amerykański sen w polskim wydaniu – czyli jak tanio zobaczyć USA!

Możliwość połączenia pracy z wypoczynkiem, to bardzo ciekawa opcja zwłaszcza dla studentów. Będąc przypadkiem na tzw. Targach Pracy mój wzrok przyciągnęło kolorowe stoisko z banerami promującymi wyjazdy do Stanów Zjednoczonych. Wcześniej nie marzyłam, żeby pojechać akurat tam, pociągała mnie raczej Australia, czy Ameryka Południowa. Ciekawość jednak zwyciężyła, więc podeszłam. Stoisko promowali młodzi ludzie – uśmiechnięci studenci, a ich zaraźliwy entuzjazm sprawił, że po powrocie do domu od razu przystąpiłam do czytania opinii o tym programie. Znalazłam same superlatywy, więc niewiele myśląc zaczęłam wypełniać formularz, a w międzyczasie namawiać chłopaka do wyjazdu (co nie trwało długo). Najważniejszym wymogiem było posiadanie statusu studenta, no i ok. 3 000 zł na bilety lotnicze (w dwie strony i to płatne w ratach!). Formularz był, co prawda długi i oczywiście musiał zostać wypełniony po angielsku, żeby potencjalni pracodawcy mogli wybrać odpowiedniego kandydata do danej pracy. Należało również dołączyć kilka zdjęć z życia codziennego. A sama praca? Poszukiwano kandydatów na stanowiska takie jak: asystent kucharza, „złota rączka”, parkingowy, pracownik pralni, ogrodnik.

Warto dodać, że jest to praca w ośrodkach wakacyjnych dla dzieci, które są bardzo popularne w USA. Najbardziej odpowiadała mi praca w kuchni, więc zaznaczyłam odpowiednią pozycję w preferencjach. Aplikacja krążyła w sieci, była oglądana przez ewentualnych chlebodawców, aż w końcu otrzymałam wiadomość, że ktoś zdecydował się mnie zatrudnić. Radość była ogromna, chociaż pojawił się pewien problem: mój chłopak nie dostał zaproszenia, a koniecznie chcieliśmy jechać razem.

Napisałam więc e-mail do pracodawcy z pytaniem, czy nie poszukuje przypadkiem kogoś jeszcze. Okazało się, że tak – parkingowego. Praca może niezbyt ciekawa, ale od razu stwierdziliśmy, że taka okazja może się nie powtórzyć. Pozostała jedynie telefoniczna rozmowa z przyszłym pracodawcą, która zresztą okazała się formalnością i można już było pakować walizki! No prawie, bo o wyjeździe dowiedzieliśmy się w lutym, a lot był zaplanowany na początek czerwca. Musiałam jeszcze odłożyć egzamin magisterski na później, a wszystkie egzaminy semestralne zdać wcześniej i po kłopocie. Na szczęście wykładowcy nie robili problemów. Czerwiec zbliżał się, o dziwo! w żółwim tempie, chyba przez te oczekiwania i niekończące się planowanie – co zwiedzić w pierwszej kolejności… Jechaliśmy tam na trzy miesiące, z czego dwa pracowaliśmy, a przez miesiąc mogliśmy podróżować (mogliśmy dłużej, ale niestety zobowiązania krajowe ciągnęły się za nami nieubłaganie). Nasz „obóz” położony był w stanie Nowy Jork, jakieś 80km od Manhattanu – całkiem nieźle, prawda?

W końcu nadszedł czas wyjazdu. Ciężko było spakować się w plecak na 3 miesiące, ale stwierdziliśmy, że tak będzie łatwiej później podróżować. Z Wrocławia musieliśmy przedostać się do Warszawy, stamtąd lot do Newark z przesiadką w Paryżu. Wcześniej, na spotkaniu organizacyjnym poznaliśmy dwie osoby, które jechały w to samo miejsce co my – dobrze się złożyło, ostatecznie w grupie raźniej. Po wyczerpującym locie dotarliśmy w końcu do miejsca przeznaczenia. Stamtąd transfer do hotelu, żeby trochę odpocząć i ostudzić pierwsze emocje. Poznaliśmy więcej osób z Polski, każdy jechał w inne miejsce, ale skorzystaliśmy z ostatniego wolnego wieczoru i wybraliśmy się na pierwsze amerykańskie piwo.

Bar? – typowo amerykański, amerykanie? – również bardzo amerykańscy :). Każdy z nas musiał pokazać dokument tożsamości, ponieważ w USA bardzo restrykcyjnie przestrzegają prawa do spożywania alkoholu po ukończeniu 21. roku życia. Piwo jak piwo, na salonach króluje raczej czeskie. Za to jaka atmosfera! Byliśmy zachwyceni bardzo przyjaźnie nastawionymi do nas bywalcami baru. Wszyscy pytali skąd jesteśmy, proponowali grę w darta lub wspólne karaoke… Niestety nie można było poszaleć, bo wcześnie rano odjeżdżał nasz autobus do miejsca docelowego. Wracając do hotelu uwagę zwracały na siebie typowo amerykańskie białe domki, brak ogrodzeń, flagi państwowe na maszcie przed każdą posesją. Brakowało tylko starszego pana z brodą i strzelbą, który chciałby przegonić nieznajomych.

Po pierwszym amerykańskim śniadaniu (szwedzki stół bez żadnych udziwnień) wyjechaliśmy do centrum Nowego Jorku, aby z Grand Central ruszyć dalej autobusem na Camp. A lało niesamowicie. Dworzec autobusowy znajduje się trzy przecznice od Times Square – wizytówki Manhattanu. Do odjazdu mieliśmy ok. 1h czasu, więc jak tu nie skorzystać z takiej okazji?! Z ogromnymi plecakami na plecach, w śmiesznych pelerynach i na uginających się kolanach doszliśmy do tego najbardziej przeludnionego miejsca w NYC. Rzuciliśmy tylko okiem, tak jakby to był przedsmak czegoś naprawdę dobrego… Wróciliśmy na dworzec i pojechaliśmy do naszego obozu.

Na miejscu okazało się, że jest już kilka osób, które przygotowują Camp do otwarcia. Było wielu
Amerykanów i Anglików, Irlandczycy, Francuzka, Ukrainiec, no i kilkoro Polaków. Jednym słowem mieszanka kultur i języków.


Obozowisko było umieszczone w sercu lasu, w malowniczych Górach Niedźwiedzich z kilkoma uroczymi jeziorami wokół. Domki były ubogie – drewniane, w środku tylko łóżka i szafy, nie było nawet światła! Nie zraziło nas to, byliśmy właściwie przygotowani, wszystkie szczegóły poznaliśmy podczas rozmowy telefonicznej z Dyrektorką Campu. Był to obóz dla biednych dzieci, właściwie bezdomnych, pozbawionych rodziny itd. Dla dzieci, które nigdy nie były na wakacjach, które nie wiedzą co to ciepły posiłek, czy słodki deser.

Pierwszy posiłek ze Staffem rozpoczął się od dziwnych tańców i śpiewów. Pomyśleliśmy, że to jakaś sekta. Jednak później zrozumieliśmy, że jest to po prostu element rozluźnienia, że dzieci to uwielbiają i robimy to dla nich. Po obiedzie odbyły się różne szkolenia poprzez zabawę. Po kolacji spotkaliśmy się wszyscy we wspólnym domku, gdzie były komputery, książki, gry wszelakiego rodzaju – miejscu, gdzie można było odsapnąć. Graliśmy w jakieś amerykańskie zabawy, rozmawialiśmy, poznawaliśmy się… Nagle usłyszeliśmy głos przez megafon: „Code Brown!!” – to oznaczało, że na terenie ośrodka jest …niedźwiedź! No cóż, wcześniej zapoznano nas z procedurą postępowania w takich sytuacjach – mieliśmy pozostać lub udać się do najbliższego domku i nie ruszać aż do odwołania ostrzeżenia. Nie spodziewaliśmy się, że pierwszy wieczór przysporzy nam tyle emocji… Później wszyscy z zapartym tchem oglądaliśmy zdjęcie, jakie udało się zrobić kucharzowi – miś był duży, ale słodki.

Z każdym dniem zjeżdżało coraz więcej osób do pomocy, w tym opiekunowie dzieci. Naszym
zadaniem było ogarnięcie Campu tak, aby wszystko było gotowe na przyjazd pierwszej grupy. Udało się – wszystko zostało dopięte na ostatni guzik. Przybyła pierwsza grupa pociech – dzieci były fantastyczne, miłe, bardzo szczęśliwe, że są w takim miejscu. Praca była trochę męcząca – jako asystent kucharza musiałam pomagać w przygotowywaniu trzech posiłków dziennie dla 140 osób. W międzyczasie uczestniczyłam w różnorodnych zajęciach dla dzieci – nauka pływania (w jeziorze), arts&crafts, science, biologia (mieliśmy Mini Zoo z królikami, wężami, żółwiami, krabami itp.), odbywały się Talent Show, czy wieczory tematyczne. Z rozmachem przeżyliśmy święto niepodległości USA, ze wzruszeniem wspominam Gwiazdkę, którą urządziliśmy w środku lata, bo niektóre dzieci nie wiedziały czym są Święta.

Ogólnie, życie i praca na takim obozie dla dzieci to czysta przyjemność, a dodatkowym atutem jest to, że można w pigułce zobaczyć typowe amerykańskie zwyczaje i zachowania. Przykładem jest klasyczne amerykańskie jedzenie: hamburgery z chipsami, hot-dogi z grilla, chleb z masłem orzechowym i dżemem, krwiste steki, jajka z bekonem, itd.

Przejdźmy teraz do tematu zwiedzania Stanów. Otóż, pomiędzy kolejnymi sesjami mieliśmy po 3-4 dni wolnego – mogliśmy wtedy pojechać w jakieś miejsce lub zostać i odpocząć na Campie. Oczywiście, wybraliśmy to pierwsze. Okazało się, że tradycją jest (ludzie, którzy tam przyjechali często byli tzw. returnerami) podróż do Atlantic City (Las Vegas wschodniego wybrzeża) specjalnie wynajętym tzw. Party Busem.

Stwierdziliśmy, że Nowy Jork nie ucieknie. Nie słyszałam wcześniej o Party Busie, więc stwierdziłam, że to zwykły autobus, w którym po prostu będziemy pić i śpiewać. Nic bardziej mylnego! Party Bus to prawdziwa dyskoteka na kółkach. Z zewnątrz wygląda jak zwykły autobus, ale wewnątrz – kanapy ustawione są ciągiem wzdłuż całego autobusu, na końcu większa kanapa, a pomiędzy parkiet do tańca. Kierowca jest równocześnie DJ, a dodatkowa oprawa świetlna sprawia niezapomniane wrażenie. Impreza była lepsza niż w niejednej dyskotece stacjonarnej – emocje wzmagane były poprzez ostre zakręty i bujanie autobusu. Na szczęście dojechaliśmy cali i zdrowi.

Atlantic City to – jak sama nazwa wskazuje – miasto nad Atlantykiem. Woda w oceanie przyjemnie ciepła, ludzi bardzo dużo – jak w Sopocie w szczycie sezonu. Co istotne, w Stanach
przeważnie płaci się za pokój w hotelu, a nie za liczbę osób, jakie będą tam nocować. Oczywiście im więcej osób, tym koszty się bardziej rozkładają i jest taniej. A warunki naprawdę całkiem niezłe.

Impreza zaczęła się już w Party Busie i trwała przez cały weekend, lodówka pokojowa pełna była wody ognistej i ewentualnie napojów niskoprocentowych – to sugeruje, że nie tylko Polacy są imprezowiczami. Schemat dnia: śniadanie, opalanie na plaży przeplatane kąpielami w oceanie, obiad, szybki prysznic, no i szykujemy się na imprezę (niektórzy woleli przez cały dzień wprawiać się na wieczór). Oczywiście jest to miasto bardzo turystyczne i oprócz imprez każdy znajdzie coś dla siebie – poza wylegiwaniem się na plaży, można chodzić na zakupy (może akurat trafi się na słynne amerykańskie przeceny), spacerować wzdłuż plaży, czy grać w kasynie. Niestety w kasynie nie udało mi się wygrać, wręcz przeciwnie – trochę straciłam. Co ciekawe, największy odsetek stanowią gracze w wieku dojrzałym (po 60-tce). Jest to bardzo urokliwe miejsce, niestety nie miałam okazji porównać z Las Vegas, ale może kiedyś zrobię aktualizację :).

 

Po drugiej sesji znów mieliśmy okazję wyruszyć w podróż. Tym razem zdecydowaliśmy, że zwiedzimy Nowy Jork. Za nocleg nie płaciliśmy – skorzystaliśmy z życzliwości naszego kucharza, który mieszkał na Bronxie (o zgrozo!). Oczywiście strach ma wielkie oczy – sama dzielnica podzielona jest na te bardziej i mniej bezpieczne (my trafiliśmy do bezpieczniejszej – ale im bliżej Manhattanu tym gorzej). Przez praktycznie 4 dni nie spaliśmy w ogóle – obeszliśmy Manhattan wzdłuż i wszerz, podniecenie dodawało nam sił.

  
Co warto zobaczyć: falę ludzi na Times Square okraszoną kolorowymi neonami (swoją drogą to
miasto chyba nigdy nie śpi!), która porywa i po prostu trzeba iść z tłumem, Dolny Manhattan ze Strefą Zero – pomniki po wieżach World Trade Center robią ogromne wrażenie, Brooklyn Bridge – bardzo charakterystyczny motyw z wielu filmów.

Zdecydowanie warto przepłynąć darmowym promem na Staten Island i z daleka zobaczyć panoramę Manhattanu ze Statuą Wolności na czele, Central Park – urocze miejsce, gdzie amerykanie przesiadują podczas lunchu (i nie tylko), Empire State Building, który nawet od dołu wygląda imponująco.

Ogólnie, wieżowce nie są aż tak przytłaczające, jak myślałam – taki urok miasta. Do tego różne, bardzo ciekawe muzea np. MoMA (w piątki wstęp darmowy), American Museum of Natural History (możliwy wstęp za $1 po wcześniejszym zapytaniu w kasie), czy Guggenheim Museum… Zresztą, jest to miasto tętniące życiem, gdzie nie sposób zliczyć atrakcji, a Internet jest przesiąknięty poradnikami o tym, co warto zobaczyć. Jak dla mnie najlepsze było obserwowanie ludzi, jak spędzają czas wolny, przedstawienia na ulicach i w parkach, tamtejsi grajkowie, którzy umilają czas w metrze oraz gra najmłodszych w słynny baseball w Central Parku. Jednym słowem jest to wielki, urokliwy zagajnik wypełniony ludźmi, muzyką, wielokulturowością oraz drapaczami chmur, po którym naprawdę łatwo się poruszać. Ulice są równoległe i poprzecinane alejami, a nazwy to po prostu kolejne liczby porządkowe – nie sposób się zgubić. Wydaję mi się, że kto raz zobaczył to miejsce, chce tam wracać co jakiś czas, żeby dostać takiego życiowego, energetycznego kopa, który nakręca jak nic innego.

 

W trakcie trzeciej i ostatniej sesji zastanawialiśmy się nad kierunkiem dalszej podróży – wybór był trudny, środki i czas – niestety ograniczone… Po wielu debatach i porównaniu cen lotów zdecydowaliśmy się w końcu pojechać do Miami. Wypoczynek w palmach to coś, co tygryski lubią najbardziej. Wszelkich rezerwacji dokonaliśmy wcześniej, całkiem tani lot oraz niedrogi pokój okazały się kuszące. Po zakończeniu pracy na Campie, która również była wspaniałą przygodą, wsiedliśmy do samolotu i skierowaliśmy się na południe. Wylądowaliśmy dość późnym wieczorem, mimo to żar bił po twarzy, wręcz nie było czym oddychać. Jakoś doczołgaliśmy się z lotniska do hotelu i oczywiście szybko zrzuciliśmy rzeczy, po czym pobiegliśmy przywitać się z Oceanem. Od razu wskoczyliśmy, a woda przywitała nas zaskakująco wysoką temperaturą.

Kolejne dni mijały szybko – to na plaży (na której dało się wysiedzieć zaledwie kilka minut), większość czasu w wodzie (która i tak była bardzo gorąca zupą i raczej nie dawała poczucia orzeźwienia), na wycieczce rowerowej po mieście itp. Fajną atrakcją jest również zwiedzanie Parku Narodowego Everglades, który ma na celu ochronę lasów namorzynowych oraz wielu różnych gatunków zwierząt, w tym m.in. krokodyli. A zobaczenie tak dużego gada kilka cm od łódki robi niezapomniane wrażenie. Najlepsze jednak były wieczory – wybieraliśmy się słynnymi żółtymi taksówkami do centrum tańca i swawoli, nie mogę jednak powiedzieć, że wieczory były chłodniejsze od poranków – temperatura grzała cały czas, zmianą był brak konieczności uciekania przed słońcem. Pewnego wieczoru trafiliśmy do klubu Mango – chyba najsłynniejszego na całym wybrzeżu, gdzie cudowne tancerki przyciągały spojrzenia nie tylko mężczyzn! Pod koniec wyjazdu zdecydowaliśmy udać się na Key West – jest to najbardziej na południe wysunięty punkt Stanów Zjednoczonych, skąd tylko 90 mil dzieliło nas od Kuby! Czas tam jakby zatrzymał się w miejscu. Zachwycające malutkie budyneczki, ludzie trochę bardziej opaleni niż w Nowym Jorku, unoszący się zapach ryb i owoców morza – to wszystko sprawia, że nie chcę się wracać. Do tego wykupienie atrakcji w postaci nurkowania w rafach koralowych w Zatoce Meksykańskiej już całkiem powoduje, że chce się zostać nielegalnym imigrantem, który przeżyje tam życie. Niestety trzeba się uszczypnąć i wrócić do rzeczywistości…

 

Po wypoczynku w Miami wróciliśmy jeszcze na kilka dni do Nowego Jorku, gdzie zajadaliśmy pyszną pizzę za $1 (takie rzeczy tylko w USA!) i w stresie oczekiwaliśmy nadejścia dnia powrotu. Wakacje były cudowne, jedyne w swoim rodzaju i wbrew pozorom …tanie. Za trzy miesiące w raju zapłaciliśmy ok. 5 500zł/ os. (z przelotem w dwie strony). Oczywiście mieliśmy dużo szczęścia, bo mogliśmy korzystać z ludzkiej życzliwości i nie płacić kroci za hotel, czy jedzenie, ale i tak nie ograniczaliśmy się jakoś znacząco. Poznaliśmy kulturę USA od kuchni i nieważne ile wydaliśmy złotówek, czy dolarów. Po powrocie koleżanka zapytała (mając chyba na myśli sprzęt elektroniczny, który jest tam bardzo tani): jaka jest najdroższa rzecz, jaką stamtąd przywieźliście? – zdjęcia i wspomnienia – odpowiedziałam.